„ Mój Boże! Jakże świeżutka jest trawa! Moje kopyta są pełne podskoków.
Idę przed siebie i moja grzywa czepia się wiatru. Idę potykając się o własne nogi.
Mój Boże, gdy noc pełna dziwów czyha nad krawędzią dnia,
Niech me żałosne rżenie, poruszy Twe serce.
Zawieś gwiazdę, by czuwała nade mną i ucisz mój lęk.”
(„ Modlitwy zwierząt” Carmen Bernos de Gasztold)
18.08.2003 r zobaczyliśmy na targach w Bodzentynie źrebaka, który ledwo stał na nogach. Miał około 3 miesięcy, był chudy, jakiś nieforemny, przewracał się, gdyż nie umiał ustać na przednich nogach. Przywiązany na sznurku był schowany przed ludźmi, jakby właściciel się go wstydził, albo czekał na okazję, aby niepostrzeżenie zaprowadzić go po sprzedaniu do samochodu wiozącego konie do rzeźni. Jego widok ściskał za serce, aż łzy napływały do oczu. Rodziło się pytanie- kto mu to zrobił, co się stało, że ten źrebaczek tak cierpi? Były podstawy by sadzić, że był źle traktowany przez właściciela, że to ludzie go tak skrzywdzili. Gdy zaczęliśmy wypytywać właściciela o jego stan okazało się, że nie chciał nic mówić, kręcił, jakby miał coś do ukrycia, a może bał się, że możemy chcieć zobaczyć w jakich warunkach trzyma inne zwierzęta? Ostatecznie podpisał zrzeczenie się źrebaka, uradowany, że pozbył się problemu. A my ucieszyliśmy się, że możemy go uratować, że możemy dać mu szansę na lepsze życie. Źrebaczek był wyjątkowo ufny, tulił się do ludzi jak piesek, prosił o głaskanie i pieszczoty, opierał głowę, dotykał wargami. Po załadowaniu do przyczepy zaraz się położył. Dwie nasze wolontariuszki postanowiły jechać razem z nim w przyczepie. Zaprzyjaźnił się z nimi od razu, ciągle prosił o głaskanie, kładł głowę na ich kolanach, gdy tylko na chwilę tracił je z oczu natychmiast ich szukał, odwracając się i rżąc. Okazał się prawie uczłowieczonym, wyjątkowo czułym zwierzakiem, o bezgranicznym zaufaniu do ludzi. Przewieźliśmy go do naszego przytuliska, gdzie zamieszkał w jednym boksie razem z innym źrebakiem, z którym zaprzyjaźnił się do tego stopnia, że nie chciał być bez niego ani chwili. Weterynarz stwierdził, że jego stan jest prawdopodobnie wynikiem urazu, bądź porodu, a niemożność chodzenia wynika z przykurczu ścięgien. Nie mógł ustać, ciągle się przewracał, był stale poraniony Konieczna okazała się operacja, ale ogólnie jego stan był zły. Był maści karej, daliśmy mu imię KARO, mówiliśmy KARUŚ. Staraliśmy się go dobrze odżywiać, dostawał witaminy, był ciągle podnoszony, aby jak najwięcej chodził,ruszał się, nadrabiał zaległości i zaniedbania z poprzedniego okresu. Wiele razy w ciągu dnia masowano mu nogi, aby ścięgna pobudzić do rozwoju. Każdy kto tylko wchodził do jego boksu wychodził w przeświadczeniu, że jest to wyjątkowe zwierzę. Zachowywał się tak jakby wiedział, że jego życie będzie krótkie, jakby chciał wykorzystać każdą chwilę, aby doświadczyć od ludzi jak najwięcej ciepła i miłości. Często kładł głowę na kolanach, gdy masowano mu nogi, przyglądał się patrząc w oczy, gdyby mógł to by się uśmiechnął lub przemówił. Jego zachowanie jakby mówiło, że każda chwila jest cenna, dlatego zabiegał o dotyk, przyjaźń ludzi i innych koni. Zawieźliśmy go na operację do kliniki w Gliwicach.
Niestety 2 dni po operacji 25.09.2003 r odszedł. Okazało się, że zła opieka od początku jego życia była powodem deformacji płuc, gdyż pozwolono mu stale leżeć, prawdopodobnie karmiono go nawet na leżąco. Był też źle odżywiany, co spowodowało, że miał za słabo rozwinięte mięśnie. Upośledzenie płuc osłabiło serce i było powodem stałego niedotlenienia mózgu. Wiele osób płakało na wieść o jego odejściu, jesteśmy świadomi, że był „wyjątkowo ludzki.” Kochał wszystkich i okazywał to na każdym kroku. Jak ciężko teraz bez niego, jak trudno uwierzyć, że go nie ma, że mu się nie udało!
„Urodziłem się kaleki. Jakoś nie wychodziło mi ani stanie ani chodzenie. Nie umiałem się podnieść, dlatego wolałem leżeć, patrzyłem wtedy w niebo-takie niebieskie- i myślałem o tym co ze mną będzie. Potrzebowałem pomocy, ale otrzymałem ją za późno. Dlaczego nikt nie zadbał o mnie od początku życia? Dlaczego nie dano mi szansy biegania z rozwianą grzywą po zielonych pastwiskach? Proszę o pomoc dla moich braci- dajcie im szansę, od was tak wiele zależy!”
Wszystkim osobom, które pomagały nam w ratowaniu Karusia - dziękujemy!
Komitet Pomocy dla Zwierząt w Tychach