Nie myśleliśmy, że będziemy pisać te słowa - odszedł Lucky - a jednak stało się. I pozostaje wiara, że jego umęczone, okrutnie okaleczone i zniekształcone przez morderczą pracę dla człowieka ciało, pogalopowało na zielone pastwiska. Pamiętamy jak przywoziliśmy go z miejsca, gdzie czekał na śmierć - z bazy przeładunkowej koni rzeźnych, obecnie jednej z największych w Polsce. Tam handlarz, który prowadzi skup koni w ogromnej hali gromadzi zwierzęta, a gdy jest ich odpowiednia ilość segreguje i transportuje - do włoskich lub polskich rzeźni. Pojechaliśmy tam w lipcu 2002r., bo dzięki dobremu sercu wielu ludzi uzbieraliśmy trochę pieniędzy, aby uratować życie konika przeznaczonego na rzeź. Zgromadzono tam około 100 sztuk, a my mieliśmy pieniądze tylko na jednego lub dwa- jak wybrać spośród tak wielu koni tego jednego? Wszedł Domin, my czekałyśmy na parkingu, ale wcześniej ustaliliśmy, że nie będziemy wybierać - ładny, młody, do jazdy czy skoków, weźmiemy każdego, choćby był stary, chory lub kaleki - weźmiemy tego, którego przyprowadzi nam handlarz. I przyprowadził - chyba chciał nas wypróbować, bo wiedział, że jesteśmy z organizacji, która pomaga zwierzętom. Kiedy go zobaczyliśmy na parkingu w bukmance, to można było powiedzieć tylko tyle - przypominał konia, ale jego stan był wstrząsający. Był chudy, z zapadłymi bokami, krzywym kręgosłupem. Na całym ciele miał otwarte rany, strupy i ogromne placki bez sierści - z przodu od chomąta i ciężkiej pracy oraz na grzbiecie i zadzie od uderzeń bata. Ale najdziwniejsze były przednie nogi - wykrzywione i podwójnie grube - jakby stał na dwóch kolumnach, co świadczyło jak ciężko musiał pracować. I jeszcze jednego nie da się zapomnieć - jego oczu - było w nich takie przerażenie, że baliśmy się go dotykać, bo uciekał przed dotykiem, baliśmy się, że za chwilę umrze na zawał - tak bał się ludzi. Gdy opuszczał bazę odwrócił się i zarżał żałośnie, jakby żegnał się z swoimi towarzyszami niedoli - w większości były to konie młode i źrebaki. Gdy go zawieźliśmy do naszego przytuliska chował się po kątach, nie pozwalał się dotykać, stał zawsze tyłem do wejścia. Nazwaliśmy go Lucky - miał szczęście, bo był o krok od śmierci i chcieliśmy dać mu szczęśliwą emeryturę po latach męki. Gdy pojechaliśmy następnego dnia po Bandero, (takiego samego biedaka jak on) tych koni, które stały razem z Luckym już nie było. Zaprzyjaźnił się z Banderem, przytulał się do niego i kładł mu głowę na szyi, tak razem stali przytuleni do siebie. Cieszyliśmy się bardzo, że Lucky ma przyjaciela, jednak ta przyjaźń nie trwała długo – Bandero odszedł na zawsze po trzech miesiącach. Lucky został sam i znów był przerażony, smutny, nieufny wobec ludzi, osłabł, nie chciał jeść, nikł w oczach - myśleliśmy, że odejdzie za przyjacielem. Mimo opieki weterynaryjnej było z nim coraz gorzej. I wszystko zmieniła miłość do Batuty - pięknej, karej klaczy z sąsiedniego boksu. Wygląda na to, że zaczął żyć dla niej - nie mogła nigdzie wyjść z boksu bez niego, nawet gdy miała kolkę i trzeba było w nocy chodzić z nią po pastwisku- Lucky chodził za nią. Na pastwisku gdy jakikolwiek koń podchodził do Batuty, Lucky albo denerwował się i głośno rżał odganiając konkurenta, albo wchodził pomiędzy– i wtedy zawsze był blisko niej. Oprócz Batuty jeszcze tylko bukmanka wywoływała w nim taką reakcję - musieliśmy ją chować przed nim, bo ilekroć ją widział - nawet w nocy, podnosił alarm na całą okolicę, jakby chciał ostrzec inne konie - „uwaga, będą nas wywozić”. Bukmanka kojarzyła mu się z tym co przeżył i o czym nie mógł zapomnieć. Nas traktował nieufnie, a obcych zawsze się bał, nie lubił dotyku, choć z wielką cierpliwością znosił wszelkie zabiegi pielęgnacyjne - uwielbiał czesanie słomą. Trudno będzie znieść fakt, że już nigdy nie podrepta swoimi wykrzywionymi nogami za Batutą, że już nie będą na nas spoglądały jego pełne obaw oczy, gdy wprowadzaliśmy gości do stajni, którzy go odwiedzali- w oczach wielu ludzi, którzy go widzieli kręciły się łzy, gdy patrzyli na jego zniekształcone ludzkim okrucieństwem ciało. Cały czas leczyliśmy jego chore stawy, ale to co było nieuniknione nadeszło. Weterynarz, który go badał po przywiezieniu – 1 rok, 9 miesięcy i 18 dni temu, nie wróżył mu długiego u nas życia- tak był wycieńczony. Nigdy się nie kładł- bał się, że już nie wstanie. W ostatnim czasie mimo leczenia nogi coraz bardziej się krzywiły, nie mógł na nich ustać, czasem się przewracał, ale zawsze za wszelką cenę próbował wstać- walczył o życie. Wiemy, że bardzo ciężko pracował dla człowieka, całe życie bity, poniewierany, dlatego też chcieliśmy wynagrodzić mu wszelkie krzywdy jakich wcześniej doznał. Byliśmy przy nim do ostatnich chwil jego życia, odszedł od nas z głową na ludzkich kolanach, wpatrzony w ludzkie oczy. Marzyliśmy o dniu kiedy nas pokocha, zaufa nam i to chyba był ten dzień. Dziękujemy również naszym wolontariuszom, którzy przy nim byli i opiekowali się nim na co dzień.
.....Czasem ktoś pyta, czy zwierzęta mają duszę - trudno mieć wątpliwości, gdy się siedzi przy zwierzęciu, które odchodzi- on miał świadomość, że odchodzi, ale chciał żyć, próbował wstać, a gdy już było pewne, że to jest niemożliwe, chciał żebyśmy byli z nim.. Siedziała z nim Krysia i cały czas do niego mówiła, gdy tylko zalana łzami na chwilę przestawała mówić z wielkim wysiłkiem podnosił głowę i patrzył gdzie jest, czy go nie zostawiła. To trzeba przeżyć tego nie da się opowiedzieć. Dziękujemy Krysi, która poświęcała mu wiele czasu, przekazywała mu energie, a była jedyną osobą, od której przyjmował wszystkie pieszczoty z ochotą i do której przytulał się. On jakby czekał na jej przyjazd, aby się z nią pożegnać. Krysia bardzo nam pomogła - przeprowadziła go przez Tęczowy Most, a tym samym pomogła nam bo bardzo przeżywaliśmy jego odejście. Wierzymy, że tam gdzie jest– jest już szczęśliwy. Odszedł otoczony ludzką życzliwością i pomocą - i my i weterynarz Pan Jarek - robiliśmy wszystko co było możliwe, żeby dać mu szansę życia. Tego samego dnia byli z odwiedzinami w przytulisku Państwo Rymuszko z redakcji Nieznanego Świata, Pani Jagoda- naturoterapeuty, którzy wspomagali go swoją energią. W tym miejscu dziękujemy z całego serca Państwu Ani i .Markowi Rymuszko oraz całej redakcji Nieznanego Świata za wszelką pomoc dla Luckiego i innych naszych zwierząt - oraz za wszelką pomoc jakiej doświadczyły nasze zwierzęta dzięki Państwa gazecie od wielu bioenergoterapeutów i osób wspomagających finansowo i rzeczowo nasze przytulisko - nie sposób wymienić wszystkich imiennie. Dzięki Państwa pomocy takie zwierzęta jak Lucky, które doświadczyły od ludzi tyle krzywdy, mogły choć pod koniec swojej drogi przez mękę zakosztować ludzkiego serca i miłości. Wiemy, że energia, którą przekazywały mu wspomniane osoby oraz miłość do Batuty przedłużyły mu życie. Patrząc na Batutę, którą tutaj zostawił staramy się dostrzec jego, choć tak naprawdę to nigdy go już nie zobaczymy i to najbardziej nas boli....
Przyjaciele z Komitetu Pomocy dla Zwierząt